Zachęcamy do zapoznania się z relacją Wojtka Błażejewskiego z wyprawy motocyklowej, która ze spontanicznego wyjazdu na weekend zamieniła się w przygodę w Alpach.
Kończący się sezon motocyklowy stał pod znakiem wielu odwołanych imprez. Również i my mototuryści z „Wyczóła” padliśmy ofiarą wszechobecnej sytuacji. Plan na ten rok zakładał FIM Rally we Włoszech, wyprawę do Szwecji „Potop szwedzki’ i kilka mniejszych imprez. Niestety, wszystkie zostały odwołane i u schyłku sezonu motocyklowego większość z nas miało przejechane motocyklem 300-400km… Taki stan rzeczy nie napawał optymizmem ani nie dawał nadziei na uratowanie tego sezonu motocyklowego. Chcąc wyjść z twarzą pod koniec sierpnia, podczas jednego ze spotkań klubowych, podjęliśmy decyzję o wyjeździe w polskie góry. Taka spontaniczna objazdówka „w koło komina”. Ekipa to: Bartek Zwolanowski – Honda ST 1300 PanEuropena, Andrzej Moch – Triumph Tiger 800, Wojtek Błażejewski – Honda Hornet 600. Plan nie był precyzyjny. Zakładał dojechanie pierwszego dnia do Bogatyni. Następnie kierowanie się na wschód aż osiągniemy Wołosate w Bieszczadach i tyle. Łącznie 6 dni w podróży. Mieliśmy nocować w ustronnych pensjonatach z dala od większych skupisk ludzkich -wiadomo prewencja covid’owa.
Dzień pierwszy
Start godz. 8.30. Ruszamy z Bydgoszczy przez Pałuki, omijamy budowaną część S5 i wpadamy na nią za Żninem. Połykamy szybko kilometry. Na wysokości Bogatyni byliśmy około godz. 15.00 a obiad zjedliśmy w przydrożnym „CePeEnie”. Pogoda była iście motocyklowa i każdy z nas czuł wysoki entuzjazm, więc podjęliśmy decyzję o dalszej jeździe na południe. Około godziny 19.00 po prawie 700km zatrzymujemy się na nocleg 50 km za Brnem.
Dzień drugi
Podczas śniadania decydujemy się na dalsza jazdę na południe, rześcy i wypoczęci kierujemy się do Austrii. Jadąc wzdłuż Dunaju ostatecznie przekraczamy rzekę i za chwilę doświadczyliśmy pierwszego zetknięcia z „Alpami”. Cel na koniec dnia: dojechać w okolice najwyższego szczytu Austrii jakim jest GrossGlockner. Docieramy do Fusch u progu legendarnej drogi. Tam śpimy.
Dzień Trzeci
Po noclegu w alpejskim pensjonacie jesteśmy wypoczęci, nie ma śladów zmęczenia i gotowi do dalszej drogi. Krótko po godz 8.00 jesteśmy w „siodłach” i po kilku kilometrach mijamy bramki wjazdowe na drogę prowadzącą do szczytu Gross Glockner. Pogoda zapowiadała się znakomita i taka utrzymała się do końca dnia. Pokonując kolejne ‘agrafki’ wspinamy się coraz wyżej, różnica poziomów to około 1700 m. Wzdłuż całej drogi znajduje się wiele punktów widokowych. Zatrzymywaliśmy się na kilku z nich aby podziwiać, dech zapierające, panoramy Alp na tle błękitnego, praktycznie bezchmurnego, nieba. Po kilku postojach wjeżdżamy na parking położony na wysokości 2571 n.p.m. Ostatnie serpentyny mój gaźnikowy Hornet pokonuję wyraźnie osłabiony – to rzadkie powietrze daje się mu we znaki. Po krótkim postoju jedziemy dalej … na południe rzecz jasna:)! Jadąc zauważyliśmy zmieniające się formy skalne i to oznaczało, że wjechaliśmy w Dolomity. Początkowo droga prowadziła przełęczą aby potem zmienić się w wykutą w skale i wspinającą się zboczami z nieskończoną ilością zakrętów. Mijamy niezauważenie granicę austriacko-włoską i docieramy do stolicy włoskiego narciarstwa Cortina D’Ampezzo. Dalej jest tylko wspanialej. Zaliczamy kilka przełęczy w Dolomitach o fantastycznych motocyklowych walorach i dech w piersi zapierających widokach. Podczas obiadu, którym oczywiście była pizza, zapada decyzja o kierowaniu się do miejscowości Bormio w celu przejechania przełęczy Stelvio. Jak pomyśleliśmy tak zrobiliśmy. Do końca dnia pokonywaliśmy Włochy bocznymi drogami. Wieczorem dotarliśmy do podnóża najwyższej przejezdnej przełęczy we włoskich Alpach Wschodnich – Stelvio Pass.
Dzień czwarty
Po nocy w małym rodzinnym pensjonacie i śniadaniu z tradycyjnymi włoskimi przysmakami domowej roboty, wyruszamy na trasę. Wspinamy się początkowo niezbyt krętą drogą położoną wśród drzew. Kilkanaście zakrętów i drzewa rzedną a ich miejsce zastępują krzewy. Jeszcze parę zakrętów i nawet po krzakach nie ma śladu. Zostały tylko trawy i porosty, które nie zasłaniają już w ogóle widoku ośnieżonych szczytów. Po drodze kilka przystanków aby podziwiać góry jak również kunszt budowniczych, którzy 150 lat temu zbudowali drogę, właśnie teraz przez nas pokonywaną. Jeszcze kilka agrafek pokonywanych na ‘jedynce’ i dojechaliśmy do naszego celu (w Hornecie znowu rozrzedzone powietrze zabiera większość mocy) . Szczyt Bormio 2759 m n.p.m. . Jest super, bo jedziemy już 4 dni, bez wcześniejszego planu, spontanicznie a z dnia na dzień było ciekawiej. W tym momencie mamy już zaliczone Czechy, Austrię, Włochy. Tydzień wcześniej było by to spełnienie marzeń na wycieczkę motocyklową po Europie. Jednak teraz to jeszcze nie koniec… Zjeżdżając przełęczą Stelvio na rozwidleniu skręcamy w prawo. Zbaczamy z głównej trasy i za chwilę jesteśmy w … Szwajcarii. Krętą i wąską serpentyną zjeżdżamy do malowniczego miasteczka Santa Maria położonego w dolinie. Następnie praktycznie cały dzień jeździmy po szwajcarskich Alpach. Podziwiamy zapierające dech w piersiach widoki, malownicze miasteczka z kilkusetletnią zabudową, przełęcze, serpentyny i super drogi. Po południu przekraczamy granicę z Austrią aby pod koniec dnia dojechać do granicy niemieckiej. Nie przekroczyliśmy jej jednak i nocleg spędziliśmy w Austrii, mając z okien pensjonatu widok na najwyższy niemiecki szczyt Alp – Zugspitze (2962 m n.p.m.).
Dzień piąty
Po śniadaniu ustalamy trasę i obieramy na azymut w kierunku domu. Mamy do przejechania jakieś 1100km. Z uwagi na zmęczenie, które już daje się nam we znaki decydujemy, że dystans podzielimy na 2 etapy. Nasz ambitny plan zakładał jazdę pierwszego dnia najdalej jak to tylko możliwe. Ruszamy i żegnamy alpejskie klimaty aby już po chwili wjechać do Niemczec. Przejeżdżamy przez Garmisch-Partenkirchen, zaliczamy tankowanie i niestety-droga robiła się coraz szersza i mniej kręta. Kolejny punkt na mapie to Monachium i dalsza podróż autostradą, więc przyjemności z jazdy zapomnieliśmy, ponieważ droga zrobiła się nudna. Znikają kilometry i bieżnik z opon. Około południa dołącza do nas na autostradzie połowa Niemców – jest piątek – wochenende. Zaczęły się korki a piękna słoneczna, bezchmurna pogoda, którą do tej pory tak chwaliliśmy stała się naszym przekleństwem. Staliśmy w korku i się smażyliśmy się w słońcu. Następnie zjechaliśmy na ,, tankstelle”, gdzie na obiad jemy narodową potrawę Niemców…czyli kebab :). Po posiłku zdecydowaliśmy, że uciekamy z autostrady i dalszą podróż pokonamy po drogach lokalnych tzw. landówkach. Wówczas byliśmy na wysokości Lipska i do granicy pozostało nam ponad 200km, które z trudem pokonaliśmy. Ostatecznie zmęczeni przekraczamy granicę około 19.00 i kilka kilometrów dalej decydujemy się na nocleg.
Dzień szósty
Ostatni dzień rozpoczynamy od Śniadania. Rześki poranek, jedziemy dalej, bo zostało niecałe 300km. Ominęliśmy autostradę i główne drogi i tak dotarliśmy do domu. Cali, zdrowi, zmęczeni ale niezmiernie szczęśliwi. Moto-wycieczka „w koło komina” stała się niekwestionowaną wyprawą sezonu, którą nawet w „normalnych” czasach nie byłoby wstyd zrealizować , tym bardziej teraz. Radość tym większa, że mimo praktycznie braku planów i wcześniejszego przygotowania udało się zorganizować wyprawę. Trochę statystyki: 3 motocykle, 3 motocyklistów, 6 dni, 6 państw, 2800km trasy, dziesiątki miast, setki zakrętów, tysiące wrażeń…
Wojtek Błażejewski